literature

Brama Snu IV: Okno do przeszlosci (cz 6.)

Deviation Actions

MadameMacabre87's avatar
Published:
320 Views

Literature Text

„14 września 1975

      Dzisiaj miało miejsce pierwsze wyjście do Hogsmeade czy raczej pierwsze szkolne wyjście – sama odwiedzałam wioskę już nie raz, poszukując składników do rytuałów i eliksirów. Tych najważniejszych oczywiście nie sposób było tam znaleźć, zresztą magia klasyczna, praktykowana w Hogwarcie nie zna mocy pospolitych ziół. Taka pokrzywa czy mięta pieprzowa, jeżeli odpowiednio się je skomponuje i przyrządzi, są potężniejsze od krwi jednorożca czy korzenia mandragory, a żeby je zdobyć, wystarczy odwiedzić mugolską aptekę lub sklepik zielarski. Inne z potrzebnych mi składników występują na pustyniach, w wysokich górach, podziemiach lub głębinach. W ciągu ubiegłego tygodnia już trzykrotnie odwiedziłam Saharę, a nawet zajrzałam do rowu mariańskiego.
     W każdym razie, dzisiaj oficjalnie pierwszy raz, wraz z resztą uczniów odwiedziłam Hogsmeade. Wioska jest niezbyt interesująca na tle goblińskich miasteczek i koboldziej stolicy, a tak wychwalane przez innych piwo kremowe nie umywa się do goblińskiego. Przynajmniej moim zdaniem.  Po tym, ile słyszałam o trunku, kosztując go czułam się zawiedziona. Jednak wypad poza szkołę stanowił idealną okazję, żeby spotkać się z Horro i Hrash oraz posłuchać wieści z domu. Tak jak umówiłyśmy się, czekały na nie przy drodze do wioski, a potem poszłyśmy do Świńskiego Łba. Większość woli Trzy Miotły, ale jest tam zbyt wielu ludzi, szczególnie uczniów Hogwartu. We Świńskim Łbie panuje bardziej swobodna atmosfera. W prawdzie knajpę prowadzi brat dyrektora, który, gdy mnie zobaczył w goblińskim towarzystwie, zapadł na przypadłość zwaną „gumowe ucho”, ale niezbyt mnie to obchodziło – nie usłyszał nic nadzwyczajnego. Nie wiedział, kim jest wujek Mortimer czy inni moi przyszyci wujkowie i ciocie, wokół których toczyła się nasza dyskusja. Kiedy dołączył do nas Sly, zrobił się jeszcze bardziej wścibski. Było to całkiem zabawne, ale zrozumiałe. W końcu co może robić młoda czarownica, do tego mugolaczka w otoczeniu goblinów i wampira?
     Popołudnie i wieczór spędziłam naprawdę przyjemnie w ich towarzystwie i przy okazji dowiedziałam się, że wujek Mortimer (już oficjalnie zwujkowany) jest powoli wciągany w poczet naszej rodziny. Dzięki lekom, które mu przyrządziłam przed odjazdem i paru przyniesionym przez Cutflesh’ów medykamentom szybko odzyskuje siły, jednak nadal nie sprawia wrażenia groźnej bestii. Podobno jest w lekkim szoku, że mu pomogliśmy, a nie przerobiliśmy na składniki do eliksirów. Piękną opinię wypracowali sobie u mantykor czarodzieje. W każdym razie dorośli dostali dodatkową parę rąk (łap?) do pomocy przy Alex’ie, który ostatnimi czasy rozrabia ile wlezie. Liczyli, że jak pójdzie do szkoły, to będą mieli nieco spokoju, ale co chwilę rozpętuje jakąś awanturę. Ma spore zdolności czarodziejskie, ale nie potrafi ich w ogóle kontrolować i przysparza najwięcej kłopotów z nas wszystkich. Może Mortimer do czasu, kiedy nie wydobrzeje do końca i nie odleci w swoją stronę, zdoła go odrobinkę okiełznać. Oby. Tata potrzebuje spokoju.
     Z ciekawszych informacji, to w przyszłym tygodniu rozpoczynam eksplorację opuszczonej kopalni podziemnych goblinów. Może znajdę tam odrobinę krwawego żelaza – jest jednym niezbędnych elementów do wykonania pieczęci ziemi. Myślałam, że nic trudniejszego od zdobycia czarnej wody mnie nie spotka, ale najwyraźniej los lubi rzucać mi kłody pod nogi. Gorejący kryształ i piasek wichrów to przy tym betka. Już niedługo i zostanę prawdziwym żywiołakiem. Eliksiry wiążące żywiołów już zażyłam, czuję jak ich moc we mnie wzrasta. Powoli zaczynam władać nimi nawet bez różdżki,  niedługo zyskam pełną kontrolę. Teraz pozostaje mi wpisać w siebie kilka zaklęć, odprawić rytuału i poczekać na dopełnienie przemiany. Kiedy to nastąpi, przebudzę się i nie tylko będę NIEMAL niezwyciężona, ale też zobaczę prawdziwe oblicze świata.
     Niestety nie ocalę tym taty. Cóż, przynajmniej stanę się w pełni samodzielna i już nikt nigdy nie będzie mnie musiał ratować. Tata chciałby, żebym była bezpieczna, a reszta rodziny miała jak najlepszą ochronę. To mu mogę zagwarantować.” 

     Dalsze notatki coraz częściej wspominały o spotkaniach z goblińskimi krewnymi, o rodzinie i powoli wpasowującym się w nią Mortimerze. Nowy wujek nie miał ochoty opuścić domu McCrowów i po ozdrowieniu zaczął pełnić rolę czegoś pomiędzy pomocą domową, a pielęgniarką dla Alpina, któremu coraz częściej pomagał w walce z jego chorobą. Najwyraźniej rysunki Tansy nie były fikcją, a przynajmniej nie ten przedstawiający mitologiczną mantykorę tulącą do siebie dwoje dzieci, jak przypuszczał Severus, młodsze bliźnięta.
     Wszystko to było fascynujące, ale nie tak, jak opisy nocnych eksploracji zapomnianej przed wiekami kopalni adamantum, metalu służącego do wyrobu magicznych broni, który obrabiać potrafiły wyłącznie gobliny. Domek umożliwił McCrow dostanie się do jej wejścia, ale podroż w głąb musiała odbyć już samodzielnie. O ile wyprawę do stolicy koboldów opisała tylko pokrótce, to grozę starożytnych korytarzy usianych piekielnymi pułapkami i rzeczami wykraczającymi poza ludzkie pojecie oddała w pełni. Niebezpieczeństwa, nieznane bestie oraz niesamowite odkrycia. Śledził to wszystko z zapartym tchem i mocno bijącym sercem, przeżywając wraz z McCrow przygodę swojego życia. W końcu dotarł do momentu, gdzie znalazła nie tylko krwawe żelazo mające posłużyć jej w utworzeniu pieczęci ziemi, niezbędnej do rytuału, ale i tajemniczą skrzynię okrytą zaklętymi runami. 

„… Przypominała rozpłaszczony kufer, wpisane w strukturę adamantum czary zabezpieczające lśniły mdłym złoto-zielonym blaskiem. Runy, a raczej ich rozszerzona, pradawna wersja niosły więcej mocy niż jakiekolwiek zaklęcie, które mógłby wypowiedzieć czarodziej. Każdy, kto ważyłby się ją otworzyć, skończyłby jako kupka nędznych popiołów. Każdy z wyjątkiem mnie. Dzięki studiom w domku znam te runy i ten rodzaj magii. Wiedziałam, co trzeba było zrobić, żeby zmusić skrzynię do pokazania mi swojej zawartości. Zmusić… Tak, mogłam ją zmusić, ale pierw wolałam poprosić, co wystarczyło.
     Mrucząc zaklęcia i otwierając umysł położyłam dłoń na płonącym magią wieku.
     Najpierw nic się nie działo, dopiero po chwili poczułam coś w rodzaju zrodzonej z magii świadomości ostrożnie wychodzącej mi na przeciw. Przypuszczam, że owa świadomość, dusza skrzyni, jeżeli mogę ją tak nazwać, wiedziała o mojej mocy, o tym czym jestem, dlatego była tak ostrożna. Przynajmniej na początku. Widząc otwarte bramy umysłu, skoczyła w nie i szybko zaczęła się przedzierać przez moje jestestwo, pragnąc się dowiedzieć, co tutaj robię. Fakt, że przybyłam jedynie po krwawe żelazo nie przedstawiające dla nikogo poza mną dużej wartości przyjęła z większym zdziwieniem – o ile przedmioty mogą się dziwić – niż to, że jestem przyjaciółką goblinów. Skrzynia przeglądała mnie tak jakbym była książką, odczytując co ciekawsze fragmenty. Oczywiście w ciągu ułamku sekundy, mogłam ją z siebie wypchnąć i „dać po łapach” jednak owo „przeczytanie” uznałam za najprostszy sposób odkrycia jej zawartości. Nie, żeby mi na tym zależało, po prostu byłam ciekawa.
     W końcu, dowiedziawszy się, czego chciała, skrzynia przeprowadziła ze mną swoistą, pozbawioną słów konwersację. Oznajmiła, że strzeże największego ze skarbów goblinów, mogącego zmienić rozłożenie sił na świecie, a nawet zepchnąć czarodziei na dalszy plan i zapytała, co bym zrobiła, gdybym dostała go w swoje ręce. Odpowiedziałam, że oczywiście oddałabym go podziemnym goblinom, na co padło pytanie czemu i dlaczego podziemnym. Zdziwiło mnie to trochę, bo odpowiedź wydawała mi się wręcz dobijająco oczywista. Goblińska własność powinna znajdować się w rękach goblinów. Ponieważ skarb najwyraźniej był czymś niezwykle potężnym, należało to oddać komuś rozsądnemu i odpowiedzialnemu. Gobliny powierzchniowe mają do ludzi wiele urazów, nie raz sięgających całych pokoleń wstecz i mogłyby zechcieć wszczęcia kolejnego buntu. Podziemne, gdy zorientowały się, że ludzkość nie jest warta ich zaufania, wycofały się do swych korytarzy oraz grot mieszkalnych i mają na nią bardziej zdystansowane spojrzenie od swych braci. One mogły zagwarantować, że tajemnica skrzyni posłużyłaby ich rasie, nie wywołując zbędnych niepokoi. Ponieważ świadomość skrzyni nadal tkwiła w moim umyśle, wiedziała, że mówię prawdę. Zapytała czy moja odpowiedź byłaby taka sama, gdybym wiedziała, że kryje sekret goblińskich różdżek. Gdy odpowiedziałam twierdząco, wieko ze szczękiem odskoczyło, a świadomość z którą rozmawiałam uleciała. Skrzynia umarła, powierzając mi swój skarb, abym mogła go przekazać tym, do których należał.
     Wewnątrz znajdowała się opasła księga zapisana goblińskim pismem oraz pierścień z kamieniem. Zabrałam wszystko do domku, gdzie zaczęłam pobieżnie studiować księgę zawierającą sekret goblińskich „różdżek” – pierścieni pozwalających im na aktywne czarowanie i rzucanie zaklęć. Tak jak w przypadku czarodziei nośnikiem skupiającym magię i pozwalającym na jej efektywne splecenie w czary i zaklęcia są drewno i rdzeń zwierzęcy czarodziejskiej istoty, tak w przypadku goblinów to metal i kamień. Jednak ich pierścienie różnią się od różdżek jednym znaczącym szczegółem – każdy goblin musi samodzielnie wykonać swój pierścień. Specyficzne pojęcie goblińskiej własności wzięło się nie tylko z tego, że przez lata okradane przez ludzi i zmuszane przez nich do prac kowalskich za bezcen, zapragnęły zatrzymać swe skarby przy sobie. Wykonując jakikolwiek przedmiot z kamienia lub metalu goblin zostawia na nim swój odcisk, przywiązuje go do siebie. Dlatego w czasie buntów goblinów tak wielu czarodziei walczących goblińską bronią poległo – oręż „nie chciał” walczyć przeciw swemu twórcy.
     No cóż, rzeczywiście dostała mi się bardzo potężna rzecz. Będę musiała ją zwrócić prawowitym właścicielom, zajmę się tym zaraz  po świętach i oby nie przyniosło to żadnych problemów. Wolałabym uniknąć kolejnej wojny goblińsko-czarodziejskiej, ten świr mianujący się lordem dostarcza wszystkim wystarczająco dużo „rozrywki”.
      Do powrotu do domu zostały mi tylko trzy dni naszego czasu. Czyli, biorąc pod uwagę, że codziennie spędzam w Domku co najmniej osiem godzin to mam około dwunastu domkowych dób na przygotowane pieczęci ziemi. Krwawe żelazo. Metal różniącym się od normalnego żelaza większą ciągliwością, ale też mniejsza odpornością oraz barwą – jest koloru głębokiej, wpadającej nieco w brąz czerwieni. Zbroje i broń z niego są kiepskiej jakości, talizmany potrafią wiązać potężne czary, ale niestety łatwo ulegają zniszczeniu. Nikt nie wie o jego mocy, o tym, że wystarczy je połączyć z oliwinem, aby uzyskać wprost niewiarygodny efekt i zamknąć w nawet niewielkim przedmiocie ogrom mocy ziemi. Nie przypuszczałam, że zdobycie go zajmie mi prawie dwa miesiące. Na tkwiący w piekielnej gardzieli wulkanu gorejący kryształ poświęciłam tylko jeden dzień, na piasek wichrów unoszony przez porywiste, burzowe huragany dwa, czarną wodę zaległą przy dnie najgłębszych szczelin oceanicznych sześć, a tu taka niespodzianka. Teoretycznie powinno być prościej, bo dotarły do niego istoty rozumne, ale teoria i praktyka to jednak dwie różne rzeczy. Pomysłowość starożytnych goblinów w tworzeniu pułapek była wręcz zatrważająca, a bestie zamieszkujące trzewia ziemi są nawet gorsze od tych morskich. Poza tym, sporo czasu zajęła mi akcja ratunkowa kurotraka.
     Ach właśnie! Nie wspomniałam o kurotraku. Natknęłam się na niego, a raczej na nią, bo wedle książkowych opisów to samica – ma dłuższe łuski, brak zdobnego pióropuszu na ogonie i tylko częściowy grzebień  – w jednym z korytarzy. Złapała się w jedną z goblińskich pułapek. Piękna bestia. Ciemnoszare i granatowe łuski, smukłe kształty i te niesamowite, lustrzane oczy. Czytałam o kurotrakach co-nieco w księgach, więc wiedziałam, że raczej unikają ludzi, chociaż bez trudu mogą zabić napastnika kimkolwiek by nie był. Dlatego zaryzykowałam uwolnienie jej… No, nie tylko dlatego. Rdzeń mojej różdżki jest zrobiony z włókna serca kurotraka, więc mam niejaki sentyment do tych stworzeń. Jedno z nich musiało zginąć, żebym miała „magiczną pałeczkę”.
     Wyplątanie jej z goblińskiego mechanizmu – to, że nie została zmiażdżona na miejscu zakrawało na cud – zajęło mi sporo czasu. Oczywiście zachowałam przy tym wszystkie możliwe i niezbędne środki ostrożności, nie chciałam przecież zostać zabita, a w najlepszym wypadku spetryfikowana przez bestię. Jednak koniec-końców okazały się one bez znaczenia – kurotraki, a w każdym razie ich samice są o wiele odporniejsze na magię niż opisują to księgi (prawdopodobnie dlatego przeżyła wpadnięcie w pułapkę) oraz niewiarygodnie szybkie. Gdy tylko szpony mechanizmu puściły ją, znalazła się tuż przy mnie spoglądając mi prosto w oczy. Nie zajęło jej to nawet sekundy. Powinna mnie zabić lub spetryfikować, jednak nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Po prostu popatrzyła na mnie, po czym błyskawicznie zniknęła w plątaninie korytarzy. Mam nadzieję, że udało jej się wyjść z kopalni cało.
     To trochę dziwne, ale chyba odczuwam do niej większą wdzięczność za to, że mnie nie zabiła, niż ona do mnie za swoje uwolnienie. Muszę być ostrożniejsza, unikać podobnego ryzyka jak dzisiaj. Tata umiera, moja rodzina nie potrzebuje jeszcze jednej tragedii i grobu do wykopania. Grobu… Gdybym tu zginęła, nawet nie odnaleziono by mojego ciała.
     Jednak ratując samicę kurotraka zyskałam co-nieco. Dwa flakoniki jej krwi. Jeden oczywiście zatrzymam, drugi dam na święta wujostwu Cutfesh. Buteleczka jednej z najcenniejszych substancji w czarodziejskim świecie powinna im się spodobać.” 

     Oczy Severusa lśniły fascynacją. Kurotrak, a do tego coś, co mogło na zawsze zmienić układ sił w czarodziejskim świecie! Goblińskie różdżki-pierścienie i księga zawierająca opis ich wytwarzania. Więc to dała Stalzębemu podczas ich spotkania. Nic dziwnego, że z taką łatwością go dopadł. Gobliny to przebiegłe i potężnymi istoty, zadarcie z większym ich klanem przeważnie było ostatnią rzeczą, którą czarodziej robił w życiu, a uzbrojone w aktywną magię… Coś przerażającego. Wreszcie rozumiał, dlaczego Stalzęby oddał dziewczynie takie honory. Zwróciła mu jeden z największych skarbów jego rasy, jednocześnie okazując ogromne zaufanie. Rozpowszechniając sekret magicznych pierścieni, mógł zebrać armię i ruszyć na czarodziei, czego – Bogu dzięki – nie zrobił.
     Drżąc z emocji czytał dalej.

         „27 grudnia 1975

      Mówią, że każdy dobry uczynek prędzej czy później zemści się. W moim przypadku może się nie zemścił, ale na pewno odbił czkawką. Dlaczego? A dla tego, że mamy obecnie kurotraka w szopie, który, podobnie jak wujek Mortimer, nie ma najmniejszej ochoty odlecieć. Mordercze wiewiórki, kruki o silnym instynkcie obronnym i ponadgabarytowy dzik to najwyraźniej za mało. Musimy mieć wśród domowych zwierzaczków ważące z dwie tony bydle potrafiące uśmiercać spojrzeniem. Nasz ekscentryzm powoli osiąga szczyt, tańcząc przy tym frywolnego kankana. Wolę nie ryzykować słów „osiągnął szczyt”, bo najwyraźniej uważa to za wyzwanie i stara się pokazać, co jeszcze potrafi.
     No dobrze, to od początku – jak to się zaczęło. Popołudniu odwiedziło nas wujostwo: Cutflesh’owie (oczywiście pod przebraniem ludzkich karłów), wujek Xasax i ciocia Dryshe (niewidzialna dla niemagicznych). Było naprawdę wesoło, szczególnie, kiedy wujek Motimer poznał ciocię Dryshe. Opowiadaliśmy mu o niej, ale nie bardzo wierzył, że mamy tak niepospolitych znajomych. Nawet kiedy wpadł wujek Foromoot i przekonał się, że nawet gargulce są z nami za pan brat, nadal nie chciał uwierzyć, że zciociowaliśmy chimerę, chociaż przecież sam jest mantykorą. Widząc ją stwierdził, że jesteśmy bardziej magiczni niż jakikolwiek szlachetny, czarodziejski ród. Oczywiście nie obyło się bez małych przepychanek, jak to przy spotkaniu dwóch tak potężnych istot odrębnych gatunków, ale chyba się polubili.
     Po spotkaniu i najedzeniu się do granic wytrzymałości, jak zwykle w ostatni dzień świąt rozpoczęliśmy bitwę na resztki. Do zabawy udało się wciągnąć wujka Xsasax’a (okazało się, że to mistrz uników) i sporo Cutfleshów, ale wujek Mortimer, ciocia Dryshe i Tata tylko patrzyli z boku. Tata coraz szybciej się męczy, strasznie zmizerniał od naszego ostatniego spotkania. Naprawdę boję się, co mogę zastać na Wielkanoc, o ile jej dożyje. Próbuję o tym nie myśleć, ale naprawdę łzy mi napływają do oczu, kiedy go widzę. Skóra mu poszarzała, schudł, oczy straciły blask. Gaśnie pożerany od środka przez własne ciało, a ja nie mogę nic zrobić. Nic.
     Ech, zbaczam z tematu. Miało być o kurotraku.
     Podczas żywieniowej bitwy z dorosłych jak zwykle najbardziej ucierpiał wujek Malone, głównie przez to, że ciocia Rebeka obrała sobie go na swój główny cel. Pokryty od stóp po czubek głowy lodami, ciastami, kluskami, kawałkami ryby i innych specjałów wyglądał jak żywy karmnik. Najwyraźniej nie tylko mnie się tak skojarzył, bo nagle między nami zmaterializował się czy raczej zrzucił z siebie niewidzialność kurotrak. Jakby nigdy nic podszedł do wujka i zaczął go oblizywać.
     Nie należymy do osób, które kamienieją ze strachu, a że dzisiejszego dnia dałam w prezencie Cutflesh’om krew bazyliszka, opowiadając jak przypadkiem uwolniłam stworzenie z pułapki (przekłamana wersja pomijająca eksplorację kopalni oraz wszystkie niebezpieczeństwa), to od razu padło pytanie czy to nie jest czasem ta sama bestia. Oczywiście, że to była ta sama bestia. Wszystko się zgadzało – kolor łusek, rozmiary, a nawet ślady po szponach goblińskiego mechanizmu. Ciocia Rebeka i babcia z miejsca oświadczyły, że nie wiedzą, co sobie myślę, ale nie mają zamiaru jej karmić. Wytłumaczenie im, że nie mam nic wspólnego z przylotem stwora zajęło mi trochę czasu. Kochający wszystkie żywe stworzenia Henry zaczął się zastanawiać, gdzie biedna Arabella (tak, kurotrak już ma imię) będzie spać, wujek Xasax stwierdził, że pobiliśmy nawet jego w dobieraniu sobie nietypowych milusińskich (trzyma w sklepie dwa daggoty), a wujek Gregor i Tata po prostu podziwiali bestię. Wujek Malone był zbyt zajęty śmianiem się – wężowy język Arabelli potwornie go łaskotał – żeby jakkolwiek zareagować, ale Cutflesh’owie i Mortimer zgodnie stwierdzili, że jesteśmy więcej niż nienormalni, skoro nie przejmujemy się przybyciem legendarnej, potrafiącej zabijać samym spojrzeniem bestii. Oczywiście moglibyśmy się przejąć i wpaść w panikę, zacząć miotać zaklęciami, uciec do domu i zablokować drzwi, ale gdyby kutrotrak miał złe zamiary i tak nie wiele to by pomogło, a w obecnej sytuacji mogłoby tylko zaszkodzić.
     Koniec końców Arabella wylizała wujka do czysta i zajęła się resztą – obwąchała wszystkich, trącała paszczą, dawała się głaskać. Zero agresji czy wypadków śmiertelnego spojrzenia. Swoją drogą, jednego dnia wzbogaciliśmy czarodziejski świat w dwie istotne informacje dotyczące kurotraków. Po pierwsze, w przeciwieństwie do bazyliszków zabijają wzrokiem tylko te istoty, które chcą, a nie wszystkie, które miały nieszczęście spojrzeć im prosto w oczy. Po drugie potrafią być wybiórczo niewidzialne – o ile my widzimy Arabellę doskonale, to nasi sąsiedzi jej nie dostrzegali. Oczywiście odwiedziny rodziny „karłów” mocno ich zaintrygowały i tak dalej, jednak mieściły się w granicach nienormalnej normy naszej familii.
     Mam przeczucie, że Arabella zostanie z nami już na zawsze. Nie chce odlecieć, zmusić jej nie możemy, a zgłoszenie nietypowego, dzikiego lokatora do odpowiednich służb mogłoby mieć fatalne konsekwencje dla wszystkich. Zresztą tata wygląda na zachwyconego. Stwierdził, że mając w domu szaloną szwagierkę, prababcię z tysiącami wojennych pamiątek, ojca znającego fechtunek, wujka Mortimera i ją, może odejść spokojny o nasze bezpieczeństwo. Śmierciożercy, o których coraz głośniej, próbę wtargnięcia do naszego domu przypłaciliby w zależności, od tego, kto dorwałby ich najpierw: wiewiórczą kastracją, pobiciem, zastrzeleniem, wysadzeniem, zaszlachtowaniem mieczem, rozszarpaniem lub pożarciem. Natomiast, jeżeli któryś przetrwałby i uciekł, mógłby liczyć na to, że pewnego dnia obudzi się w kręgu paskudnie uśmiechających się goblinów i koboldów.”

 
     Severus nie mógł się nie zgodzić, ze stwierdzeniem Mortimera – McCrow’owie istotnie byli najbardziej magiczną rodziną na świecie, chociaż jej większość tworzyli mugole. Kurotrak w szopie, niewyobrażalne. Chociaż biorąc pod uwagę, że Xsasax trzymał daggoty…
     Wzdrygnął się na wspomnienie o potworach. Teraz wiedział, co go obserwowało za granicy cienia w sklepie kobolda. Dwie zmiennokształtne, składające się głównie z paszczy, oczu i macek, niemal całkowicie odporne na magię bestie. Nie do ubicia przez czarodzieja, chyba, że ten miałby prócz różdżki strzelbę na słonie. Gdyby kiedyś przyszłoby mu na myśl podnieść rękę na handlarza składnikami, prawdopodobnie zniknąłby bez śladu jak śmierciożerczyni, która miała odebrać od niego zamówienie Voldemorta.

Comments8
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Demeter19's avatar
"Nasz ekscentryzm powoli osiąga szczyt, tańcząc przy tym frywolnego kankana. Wolę nie ryzykować słów „osiągnął szczyt”, bo najwyraźniej uważa to za wyzwanie i stara się pokazać, co jeszcze potrafi."
Zabiłaś mnie tym zdaniem :D
Czekam tylko, aż okaże się, że przygarnęli smoka, bo czemu nie?
Smoki są fajne, ja np. bym chciała mieć Smauga :D