literature

Brama Snu VI: Corvus Corax (cz1)

Deviation Actions

MadameMacabre87's avatar
Published:
295 Views

Literature Text

Urzędy, magiczne, mugolskie czy Avalońskie, wszystkie nieodmiennie wiążą się z biurokracją, przybijaniem pieczątek i czekaniem. Severus przekonał się o tym na własnej skórze. Spotkanie z Radą Podziału, tym razem odbyte w o wiele przyjemniejszym, przypominającym niewielki salonik pomieszczeniu,  trwało zaledwie kwadrans. Odebrano od niego papiery, dopytano się czy na pewno przemyślał decyzję o pozostaniu, powiedziano parę frazesów i posłano dalej. Tu zaczęły się schody.
    
Wpierw musiał czekać na odbiór dokumentów – dowodu osobistego i karty przybysza – co trwało blisko godzinę. Potem dostał do wypełnienia stertę papierów. Część dotyczyła zamieszkania ze swoim opiekunem i jego bądź jej rodziną. Podpisywał starym i nowym nazwiskiem zgody odnośnie władzy opiekuna nad nim, akceptacje rozmaitych procedur, jakieś dokumenty medyczne związane z pobytem w szpitalu oraz potwierdzenie nowej tożsamości. Wedle tego ostatniego od tej chwili miał obowiązek używania tylko i wyłącznie nowych danych – Severus Tobias Snape oficjalnie przestawał istnieć, a „rodził się” Marcus Gareth Bertram. Nacisk, jaki kładziono na przyjęcie nowej osobowości nieco go dziwił.
    
Oczywiście nie obyło się bez podpisania kilku egzemplarzy potwierdzenia odbioru dowodu i karty – swoją drogą zastanawiał się, gdzie zdobyto jego aktualne zdjęcie – oraz ich zgodności z wybranymi danymi i tak dalej. Na sam koniec musiał poczekać na opiekuna, bo ten wypełniał jeszcze więcej papierów.

   
W końcu do pokoju, będącego połączeniem biura z niewielką poczekalnią wkroczyła przystojna blondynka o pociągłej, nieco kanciastej twarzy. Była starsza od niego, ale nie potrafił sprecyzować o ile. Dziesięć lat, może więcej, może mniej. Głęboko osadzone, ciemnoniebieskie oczy emanowały pewnością siebie, podobnie jak uśmiech wąskich, aczkolwiek kształtnych ust. Nosiła się raczej po męsku – dżinsy, buty na płaskim obcasie, koszula i luźna marynarka. Pasowało jej to, podobnie jak mocno ściągnięty kok i niemal niezauważalny makijaż. Sprawiała wrażenie osoby silnej i energicznej.
 
- Marcus? – zapytała.

     
Przytaknął, wstając z miejsca. Nie spodziewał się, że jego opiekunką będzie ludzka kobieta, oczekiwał raczej kogoś innej rasy. Co więcej, wydawała mu się dziwnie znajoma. Był przekonany, że ją zna, ale nie miał pojęcia skąd.
 
- Hiacynta Corax – przedstawiła się podając mu dłoń. Miała nadspodziewanie silny uścisk.

    
Słysząc jej imię i nazwisko zdrętwiał.
 
- Hiacynta Corax? Zaraz… Jest pani żoną jednego z Filch’ów?

  - Tak, Tersh’a. A dziewczyna, która strzelała do horroca, to starsza z moich córek, Ivy. Nie rób takiej zdziwionej miny, po prostu uznano, że skoro jest taka opcja, to powinieneś trafić do kogoś, kogo znasz.
 
- Nie powiedziałbym, że znam Tersh’a. Znam Argusa Filcha, złośliwego, hogwarckiego woźnego, a nie obrońcę równowagi czy kim on naprawdę jest – wymamrotał, przyglądając się kobiecie. Istotnie, była podobna do dziewczyny z karabinem, ale to nie z nią ją kojarzył.

  - Tak… – Uśmiechnęła się. – Świetnie wypadł w swojej roli, naprawdę cudownie. Nie do wiary, że on i Kersh są  Filch’em. Zupełnie inne osobowości niż on. No dobrze, my tu gadu-gadu, a czas leci. Masz wszystko, co potrzeba?
  
Skinął głową, podnosząc z podłogi walizkę. Tak, miał wszystko, co potrzeba. Cały swój ziemski dobytek, wliczając w to Tali oraz wręczone mu dokumenty.

 
- To świetnie. Chodź, zaparkowałam piętro niżej.
    
Bez słowa ruszył za Hiacyntą, która dziarsko kroczyła przed siebie. Co jakiś czas witała się z kimś, komuś innemu posyłała uśmiech. Przypuszczał, że pracowała w Cytadeli, w końcu miał trafić pod skrzydła jakiegoś z urzędników państwowych. Może stąd ją znał? Zapamiętał jej twarz wśród urzędniczego tłumu? Nie, ludzie w Avalonie przykuwali uwagę, na pewno zwróciłby na nią uwagę.

    
Zmarszczył brwi. Wedle swojego dowodu miał zamieszkać w Czarnych Zboczach przy Czerepowym Trakcie w domu bez numeru, ale o przedziwnej nazwie Kąsający Filar. Do tego ta kobieta, jego opiekunka… Z każdą chwilą ogarniało go dziwne przeczucie.
      
Pojazdem Hiacynty okazał się stary model Mini Coopera, który często spotykał na drogach będąc dzieckiem. Zaparkowany na balkonie-podjeździe między eleganckimi wozami samochodzik robił wręcz śmieszne wrażenie, ale nikt nie zwracał na to większej uwagi. Prawie nikt.

 
- Wracasz samochodem? – zagadnął ich szpakowaty goblin, kiedy Hiacynta otwierała drzwi pojazdu.
 
- No jasne, jak zwykle. Czemu miałabym nie wracać?

  - Bo masz pasażera?
 
- A w związku z tym?

  - Daj spokój, przecież nawet Prunella zaczyna się modlić, kiedy masz siąść za kierownicą. To chyba jedyna rzecz, która rusza tego małego potwora.
 
- Przypominam ci, że ja W PRZECIWIEŃSTWIE do ciebie nigdy nie miałam żadnego wypadku.

  - Ale wszyscy, których wiozłaś, przysięgali, że widzieli w przelocie bardzo chudego osobnika w czarnej kapocie i z kosą w ręku. Jeżeli zafundujesz temu biedakowi taką rozrywkę już pierwszego dnia, to ucieknie stąd w popłochu… Chyba, że to twój plan.
 
- Nie, to nie mój plan.  – Uśmiechnęła się półgębkiem. – Gdyby to był mój plan, przyleciałabym tu innym środkiem transportu.

  - Ach, no tak. Racjonowanie szoków, rozumiem. – Zachichotał dość paskudnie i spojrzał na niego. – No to powodzenia. Przyda ci się.
      
Zdezorientowany spojrzał na Hiacyntę, która z rozmachem otwarła drzwi.

  - Nie przejmuj się. Nie jeżdżę aż tak… Żywiołowo. Poza tym, jak już wspominałam, nigdy nie miałam żadnego wypadku.
    
Czuł, że goblin nie miał na myśli tylko czekającej go jazdy, jednak pytanie o to mijało się z celem. Wzdychając, zajął siedzenie pasażera i nieco niezdarnie rzucił na tylną kanapę walizkę. Siedząca mu na ramieniu Tali rozglądała się ciekawie dookoła.

  - Zapnij pasy – mruknęła Hiacynta, siadając obok.
      
Kiedy przekręciła klucz w stacyjce, a silnik wydał z siebie głuchy warkot, zdał sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu siedzi z przodu auta. Nigdy nie interesowały go mugolskie pojazdy, więc nigdy nie prowadził, a jako pasażer zawsze siadał z tyłu. Zresztą rzadko miał okazję do podróży samochodem. Kiedy uzyskał pełnoletniość odciął się od mugolskiego świata, a gdy był dzieckiem, mógł co najwyżej kupić bilet na autobus. Jego rodzina była zbyt biedna, żeby pozwolić sobie na własny wóz, nawet telewizora nie mieli. Koledzy w podstawówce nie raz mu dokuczali z tego powodu.

     Na początku wszystko przebiegało normalnie, tak jak podczas podróży z gargulcem. Mini delikatnie uniosło się do góry i wzbiło w powietrze, wznosząc coraz wyżej. Budynki pod nimi zaczęły maleć aż do rozmiarów niewielkich pudełek, wtedy Hiacynta skręciła w bok, biorąc trajektoria na odstęp między górskimi szczytami. Nie zdziwiło go to ani nie zaniepokoiło. W końcu nazwa Czarne Zbocza sugerowała, że miasteczko czy wioska, w której ma zamieszkać, znajduje się w górach. Odprężył się nieco.
  - Kim jest Prunella, o której wspominał goblin? – zapytał.
 
- Młodsza z moich córek.

  - Czemu nazwał ją potworem?
 
- Pru ma dość nietypowe podejście do życia. Ją i resztę dzieciaków poznasz wieczorem.

  - Pru? Siostrzeniec Tjandima wspominał o jakiejś Pru. Czy…
     
Nie dokończył. Gdy tylko minęli szczyty tworzące mur Obręczy, Mini gwałtownie zanurkowało w dół, wbijając go w fotel. Z szybkością, o którą nie podejrzewałby niewinnie wyglądające autko, zaczęli mknąć pomiędzy skalistymi zboczami, które nie raz mijali tylko o parę centymetrów. Co kilka sekund ledwo unikali śmierci, przynajmniej tak to odczuwał. Hiacynta sprawiała wrażenie całkowicie zrelaksowanej i beztrosko wpadała w coraz to węższe wąwozy. Właściwie nie wpadała, tylko cały czas nimi leciała. Szczyty otaczającego ich pasma górskiego tonęły  w chmurach, jedna góra wyrastała niemal tuż przy następnej i jedynymi dostępnymi trasami były ciasne doliny górskie tworzące labirynt ekstremalnie niebezpieczny dla każdego lotnika, który nie urodził się z własnymi skrzydłami. Sam, bez naprawdę palącej potrzeby, nie zaryzykowałby tu nawet podróży miotłą, a co dopiero mniej zwrotnym i o wiele większym samochodem.

    
Kiedy w końcu wystrzelili ku otwartej przestrzeni i zaczęli zwalniać odczuł gwałtowną, niemal obezwładniającą ulgę. Siedząca mu na ramieniu Tali kręciła się niespokojnie. Prawdopodobnie nie miała pojęcia, o co chodzi, ale na pewno wyczuwała jego emocje, zaś te, jeszcze przed chwilą były adekwatne do odczuć gęsi obserwującej przygotowania świąteczne.
- No i co? Chyba nie było tak źle?

    
Spojrzał na Hiacyntę i z prawdziwym trudem przemilczał jej pytanie. Nie zwykł przeklinać, szczególnie przy kobietach. Wziął głęboki wdech i wyjrzał ostrożnie przez okno.
    
W rozległej, otoczonej czarnymi zboczami dolinie widniało spore miasteczko o dość rzadkiej zabudowie. Większość domów posiadała dziwne, półokrągłe dachy kryte albo gontem albo strzyżoną strzechą. Przeważnie piętrowe, ceglane budynki otaczały okrągłe podwórka obrzeżone pierścieniami białych grzybów. Główne materiały budowlane stanowiły tu cegła, czarne, ciosane kamienie oraz jasnoniebieskie drewno. Wraz z śnieżnobiałymi drogami tworzyły dość barwne i miłe dla oka zestawienie. Tu i ówdzie kręciły się zwierzęta gospodarskie, zarówno normalne jak i zupełnie fantastyczne. Dalej, za zabudowaniami ciągnęły się rozległe łany wysokich traw i pól, pomiędzy którymi biegła tylko jedna droga, tam właśnie lecieli.

     
Nagle złocista zieleń falujących traw i młodych zbóż została ucięta jak nożem przez gigantyczny, głęboki na kilkadziesiąt metrów dół o idealnie okrągłym kształcie. Pionowe ściany i steczące z płaskiego dna gładkie, szpiczaste stalagmity jasno świadczyły, że to dzieło nie dzieło natury tylko jakiejś istoty. Na samym jego środku wznosiło się coś na wzór przypominającej walec, sztucznej góry o płaskim szczycie. Tam wybudowano wielki, otoczony rozległym ogrodem dom, do którego biegł wąski most linowy.
   
Nic dziwnego, że nazwali to Filarem, pytanie tylko czemu Kąsającym” pomyślał, kiedy zniżyli lot, obierając kierunek na nietypowy budynek. W końcu wylądowali na pokrytym błękitną kostką brukową podjeździe, gdzie stały jeszcze dwa wozy, w tym przypominający zielony ogórek bus.

     
Gdy tylko koła Mini dotknęły gruntu, niemal wyskoczył z jego wnętrza i odruchowo odsunął się od pojazdu. Zaledwie piętnastominutowa podróż sprawiła, że po prostu nie mógł nie przyznać racji szpakowatemu goblinowi na temat sposobu latania Hiacynty. Nie miał zamiaru już nigdy w życiu dać się posadzić w jakimkolwiek pojeździe kierowanym przez tę kobietę.
 
- Witaj w Kąsającym Filarze – mruknęła Hiacynta, powoli wysiadając z wozu.

Comments0
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In