MadameMacabre87's avatar

MadameMacabre87

Madame Macabre
42 Watchers408 Deviations
23.6K
Pageviews

(UWAGA SPOILERY)

    „To”, film od blisko trzech dekad siejący przerażenie wśród wszystkich, którzy odczuwają dreszcz na widok klaunów, a miłośników kina grozy (chociaż nie koniecznie horrorów, bo sam film horrorem zbytnio nie jest) masowo przyciąga do odbiorników doczekał się remake’u.  Po dwudziestu siedmiu latach dobrze nam znane, żywiące się lękiem i ludzkim mięsem zło otworzyło swe ślepia aby ponownie wyruszyć na łowy…

    Większość z was pewnie już zna „To” z pierwowzoru, a jeżeli nie, nich reszty nie czyta, tylko biegnie go obejrzeć, bo recenzja porównaniami i spoilerami najeżona. Jednak, jeżeli spoilery wam nie przeszkadzają, zapraszam.

    W skrócie film opowiada złym czymś przybierającym postać Tańczącego Klauna Pennywise’a – w oryginale wyglądającego jak klaun, a w remake’u jak klaun po Czarnobylu – któremu przeciwstawia się grupa nastolatków. Nastolatków posiadających jedną cechę wspólną: mniej lub bardziej ciężkie życie. Mamy tu grubasa, chuderlawego Żyda w jarmułce, jąkałę, mikrego okularnika, hipochondryka, któremu własna matka wmawia choroby , dzielną oraz bardzo urodziwa chłopczycę, mająca być nieszczęście być napastowaną przez własnego ojca, a także czarnoskórego chłopaka z solidną traumą. Dodam, że akcja filmu obejmuje czasy, gdy za samo bycie czarnym nie raz dostawało się bęcki. W każdym razie, nasi nieletni bohaterowie, szkolne dziwadła, stanowią doskonały obiekt „żartów” dla szkolnych chuliganów, a to oraz poczucie wyobcowania szybko czynią z nich dobrych przyjaciół. Owa przyjaźń, siła ich charakterów, a także dociekliwość sprawiają, że koniec końców skutecznie przeciwstawiają się swoim prześladowcom, zarówno tym ludzkim, jak i nie…

    Brzmi jak dziwaczna wersja „Harrego Pottera”? Owszem, bo tym właśnie jest remake… Z tym, że porównując go z przygodami młodego czarodzieja, „To 2017” wygrywa. Bohaterowie, chociaż młodzi, mają prawdziwe, dorosłe problemy, a ich świat  nie jest „bajkowy” –  na „cuda” muszą zapracować sobie sami. Do tego  żadnej Przepowiedni,  żadnego Przeznaczenia, żadnego Wybrańca, a zamiast magii brutalne życie, ślepi czy też obojętni dorośli i czyhające gdzieś-tam zło o wielu twarzach. Zło, któremu postanowili stawić czoła na własną rękę, a aby to zrobić, pierw musieli pokonać własne demony. Oczywiście nie na zawsze, albowiem zło, szczególnie te wewnątrz człowieka, nie umiera, a jedynie przysypia…

    Ładnie? Ładnie. A jeżeli dorzucić do całości ponury, złowieszczy klimat zestawiony z cudownie beztroskimi chwilami oraz głównego złego w porównaniu z którym Voldemort wygląda jak nieco nierozgarnięta starsza pani z sąsiedztwa: cud, miód i orzeszki… Przynajmniej dla tych, którzy nie nastawili się na horror – tak jak wspomniałam na początku to tylko film grozy. Nie, nie grozy. Raczej nazwałabym go niestroniącym od brutalności filmem przygodowo-fantastycznym z wieloma elementami grozy. Tak. Tak jest precyzyjniej.

    Trochę inaczej ma się sprawa z oryginałem. Otóż w remake’u historia kończy się na pokonaniu To i obietnicy bohaterów, że jeżeli kiedykolwiek zło powróci, ponownie stawią mu czoła, co stanowi mało subtelną zapowiedź części drugiej. W pierwowzorze owa część druga i pierwsza są całością, a fabuła wychodzi o wiele bardziej na przód. BA! Dzieje bohaterów jako nastolatków i ludzi dorosłych są ze sobą przeplatane. Niemal od początku filmu widzowi towarzyszy swoista aura… Niechęci. Nie chodzi tu rzecz jasna o niechęć, którą ów czuje do filmu, ale o niechęć siódemki obrońców Derry – miasteczka, w którym toczy się akcja – którzy znów podejmują wyzwanie, jakie rzuca im los. Niechęć do powrotu do znienawidzonego miasteczka, niechęć do ponownego przeżycia horroru sprzed lat, który już zdawał się tylko złym snem. Samej akcji towarzyszy znów o wiele większa naturalność. Problemy bohaterów pokazano mniej dramatycznie, ale za to bardziej realistycznie, a wydarzenia są ściślej ze sobą powiązane. Jedno wynika z drugiego. Czemu w oryginale To prześladuje z taką zawziętością akurat bohaterów, a nie inne dzieciaki? Bo odkryli, że za dziejące się wokół zło odpowiada on, więc chce ich wyeliminować jako potencjalne zagrożenie. W remake znów… Cóż, jest to mocno niejasne. Być może powodem jest ich szczególna wrażliwość na lęk, wynikająca z nieprzyjemnych doświadczeń, ale czy tak jest naprawdę? Tu akurat niepewność nie dodaje smaczku, a irytuje. Zaburza przyczynowość. Czym jeszcze oryginał różni się od swego następcy? Tym jak cudownie zaznaczono, że demony  przeszłości – i nie chodzi tylko o Pennywisea – nie odeszły (i nie odchodzą) wraz z wiekiem młodzieńczym. Niektóre przysnęły, inne nieco zmieniły postać, były… Są też takie, które urosły w siłę. Hm… Generalnie rozdzielenie dorosłości i młodości bohaterów uważam za wielką krzywdę dla remake’a. Tak, jestem świadoma, że i będący produkcją telewizyjną pierwowzór został podzielony na części, ale na co innego czekać na ciąg dalszy dwa dni, a co innego kilka lat (oby nie znowu dwadzieścia siedem).

    Co jednak najbardziej różni oryginał i remake? Tańczący Klaun Pennywise! Osobiście jestem fanką tego z pierwowzoru i uważam go za o niebo lepszego od duplikatu. Tim Curry odwalił świetną robotę wcielając się w tę rolę. Dał Penny’emu osobowość. Otóż Pennywise-Currry to bardzo radosna i całkiem wyluzowana postać. Tak, jest okrutnym, bezwzględnym drapieżnikiem, ale ma z tego szczerą radochę. Bawi się swymi ofiarami jak przysłowiowy kot myszką, śmieje się i klaszcze w ręce… Po to by znienacka wpaść w furię. Wie, że bohaterowie zagrażają mu i reaguje na to srogim gniewem, ale zarazem czerpie radość z pojedynku, z łowów (a z oczu wyziera mu głód)… Jednak to nie wszystko. Największa mocną stroną Pennywisea-Currry’ego jest to, że wygląda jak zwykły clown. Ba! Na pierwszy rzut oka robi sympatyczne wrażenie, a nawet budzi zaufanie. Widząc jego uśmiechniętą twarz człowiek rozumie, dlaczego odaje mu się zwabić i pożreć tyle dzieci. Zaś kiedy zrozumie się, co naprawdę skrywa ta pozornie szczera, uśmiechnięta twarz… No cóż, dreszcz przebiega po plecach. O ile Pennywise tych pleców wcześniej nie pożarł.

    Czy to znaczy, że remake to kicz? Dubel do ciągnięcia kasy? Otóż nie. Chociaż sama wolę o wiele bardziej pierwowzór, to i przy remake’u świetnie się bawiłam. Głównym powód to oprawa graficzna. Film wygląda o niebo lepiej niż ten sprzed 27 lat, kiedy efekty specjalne były bardziej karykaturalne niż straszne, a obecnie budzą jedynie śmiech. Pennywise-Curry w drapieżnej postaci to – mimo jego wybitnego aktorstwa –  sprawia wrażenie BARDZO kiepskiej ozdoby Halloween’owej. Nowy Pennywise… Cóż, kiedy pokazuje ząbki zaczyna wiać grozą. Szkoda tylko, że już na wyjściu wygląda paranormalnie, co odbiera wszystkiemu elementu zaskoczenia. Jednak muszę oddać aktorowi grającemu go – Bill’owi Skarsgård’owi – że się postarał. Kiedy przemawia wabiąc do siebie chłopca (niestety jego łowy są pokazane tylko raz i generalnie bardzo rzadko się odzywa, a nawet pokazuje) – mimo pokracznej twarzy wydaje się niemal miły, a nawet, na swój dziwny sposób uroczy. Niestety reżyser postawił na przedstawienie Penny’ego jako klasyczne, prześladujące innych monstrum. Szczęście Billowi udało się przemycić w nim trochę drapieżnej, połączonej z pokrętnym urokiem radości (dawać mu role psychopatów, sądzę, że się sprawdzi ;) ) Zresztą i wszyscy młodzi aktorzy się postarali, a zbudowany przez zdjęciowców i reżysera klimat grozy, przeplatany z niewinnymi ujęciami, swoistym sentymentem oraz dziejącymi się w tle, prywatnymi dramatami dają naprawdę przyjemny efekt.

    Dla tych, którzy oglądali: co mi się szczególnie w remaku podobało? Komnata unoszących się dzieci, zawieszenie Beverly, ostateczne starcie z To (szczególnie wkurzony Richie), scena w rzeźni, ucieczka grubaska, druga śmierć Georgie’go. Czego mi brakowało? Pennywise, który na ekranie tylko straszył nie pokazując prawdziwego siebie (wiem, powtarzam się), sceny pod prysznicem (bez podtekstów), sceny na cmentarzu i oryginalnej formy sceny z przeźroczami, która wydawała mi się o wiele lepiej przemyślana.

    Reasumując: To 2017 jest pozycją może nie znakomitą, ale na pewno dobrą i chociaż nie umywa się do (wizualnie niestety brzydkiego) oryginału, naprawdę warto go obejrzeć. 

Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In

UWAGA! Recenzja zawiera spoilery.

    Jako dziecko przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych należę – zapewne jak wielu z was – do niegdysiejszych fanów produkcji telewizyjnej Disney’a (och, kogo ja oszukuję, do tej pory ją uwielbiam) „Kacze opowieści”. Szalonego serialu opowiadającego o przygodach bilionera Sknerusa McKwacza oraz trójki jego siostrzeńców (?) Hyzia, Dyzia i Zyzia, a także innych barwnych postaci, które co rusz muszą się mierzyć z nowymi wyzwaniami i całym zastępem czarnych charakterów jak, dajmy na to, Magika de Czar czy gang braci De. Jednak o co chodzi? O to, że produkcja doczekała się w tym roku tzw. rebootu – nakręcono ją od nowa, odświeżono, przerobiono i wzbogacono o wiele smaczków. I właśnie o tym reboocie będzie tu mowa.

    Jako fanka serialu obawiałam się powstania w studiu Disney’a gniotu, który będzie dla darzonej tonowym sentymentem policzkiem, niszczącym jej dobre imię. Gdy oglądałam pierwsze grafiki-zapowiedzi obawy narastały. Dlaczego? Albowiem  z pięknej, pełnej detali animacji, którą zapamiętałam z czasów dzieciństwa nic nie zostało. Zastąpiła ją krzywa, nazbyt uproszczona, komisowa kreska. Szczerze powiem – styl graficzny nowej produkcji nie podobał mi się, nie podoba i nie spodoba.  Nie, żebym upierała się przy starej – tamta, chociaż naprawdę ładna, była nieco zbyt… Dziecinna. Jednak boli mnie tendencja do nadmiernego upraszczania rysunku we wszelakich animacjach 2D. Chlubnym odstępstwem od niej są „Wodogrzmoty Małe”, które zdobyły całą rzeszę fanów –  jak się chce, to się da stworzyć coś i ładnego, i fabularnie ciekawego. Niestety tu studio Disney’a postawiło na lenistwo.

    Jednak, co do reszty, moje obawy okazały się nietrafne, albowiem serial ruszył z kopyta, z przytupem i w eleganckim stylu. Zmian w stosunku do oryginału jest całe mnóstwo, jednak większość z nich to strzał w dziesiątkę. Weźmy chociażby postacie Hyzia, Dyzia i Zyzia, kaczych trojaczków, siostrzeńców Kaczora Donalda. W wersji oryginalnej praktycznie niczym się od siebie nie różnią poza kolorami koszulek. Podobnie mówią, podobnie się zachowują – klony. Reboot znów oferuje nam trzy indywidualne charaktery, każdy mówiący swoim własnym głosem, reprezentujący własny styl. Mamy czerwono sweterkowego pana (względnie) grzecznego, który zawsze wszystko planuje, jest przygotowany na każdą sytuację i tak dalej. Mamy też nadpobudliwego łobuziaka w niebieskim sweterku, najpierw robiącego, potem myślącego, a w efekcie nieustannie ładującego się w kłopoty.  No i na koniec zielony sweterek kryjący „złego” trojaczka, cwaniaka, oszusta i krętacza.

    Co jeszcze się podoba? Chociażby to, że nie odsunięto od fabuły Donalda, który w oryginale dołączył do marynarki wojennej i  występował jedynie okazyjnie. Tu znów stał się integralną częścią show. Mało tego, doczekał się również zmian w osobowości. Otóż dołożono do jego cholerycznej, wiecznie rozkwakanej postaci z trzy łopaty troski i domowego ciepełka. Nowy Donald naprawdę troszczy się o chłopców, momentami jest nawet nadopiekuńczy i zadręcza obcych pokazując im zdjęcia malców z dzieciństwa. Do tego jest niezbyt przyjaźnie nastawiony do Sknerusa, a między nim, a jego sędziwym krewnym istnieje niemal namacalne napięcie. Otóż McKwacza i Donalda łaczy bogata przeszłość i to przeszłość nie do końca szczęśliwa. Coś się wydarzyło, coś nieprzyjemnego i bardzo możliwe, że ma to coś wspólnego z siostrą Donalda-matką chłopców.

    O tak, to podbiło moje serducho. Po raz pierwszy od chyba zawsze wspomniano siostrę Donalda. Krótko, pośrednio, ale jednak. Razem daje to pięknie kształtujące się, wielowarstwowe i wielowymiarowe tło. Nie wykluczone, że nowe „Kacze Opowieści” okażą się o wiele głębsze fabularnie od pierwowzoru, za co szczerze trzymam kciuki. Może nawet dowiemy się, dlaczego w ogóle malcy trafili pod opiekę wujka? Ach ta ekscytacja!

    Czy ze zmianami coś nie wypaliło? No cóż, trochę tak. Na sam przód wspomnę brak lokaja, Dunford chyba mu było (jestem za leiwa żeby poszukać, przepraszam). Przyznaję, w oryginale był postacią z tła, rzadko kiedy rzucającą się w oczy, ale ubarwiającą całość. Dopełniająca ją. W końcu co to za rezydencja bez swojego majordomusa? Sztywny, angielski kamerdyner, dbający o czystość, na którego starszawym obliczu zawsze widniał wyraz spokojnej wyższości wypełniał swego rodzaju fabularno-mentalną pustkę, która teraz upomina się o swój "korek".  Drugą kwestią jest pani Piórek – w oryginale niania chłopców – i jej wnuczka Ptasia. W serii oryginalnej panią Piórek zatrudniono już po tym, jak Sknerus przejął opiekę nad chłopcami, bo sam nad trójką diabląt niezbyt potrafił zapanować. Ta przyprowadziła ze sobą swoją młodziutką wnuczkę, Ptasię. Obie były niejako kwintesencją damskich charakterów opiewanych w tamtych czasach. Pani Piórek surową kiedy trzeba, ale zwykle łagodną i milutką babunią uwielbiającą robótki na drutach, a Ptasia do bólu dziewczęcą dziewczynką, delikatną i wrażliwą, ale w razie potrzeby dzielną. Przyznaję, postaci i w oryginale nie zdobyły mojego serca, ale przeróbka też nie wypada najlepiej. Otóż w nowej wersji pani Piórek to gospodyni Sknerusa, prawdopodobnie towarzysząca mu  od lat. Jest surowa, lekką ręką potrafi wbić długopis w ścianę niczym nóż do rzucania, wygląda na nieźle wysportowaną i prawdopodobnie zna sztuki walki. Właściwie sama Pani Piórek może być. Jest charakterem z powerem, ale spokojnym, wyważonym i nie szarżującym. Gorzej z Ptasią, w nowej wersji małą awanturnicą zachowująca się, jakby przeszła szkolenie dla tajnych agentów. W jednej wersji  kwęcząca o byle co panienka, snująca się za chłopcami jak smród z kuprów i psująca prawie każda zabawę, a w drugiej smarkula załatwiająca z kopa karate dorosłych najemników i terroryzująca młodziaków.  Jednym zdaniem, autorzy popadli ze skrajności w skrajność, cały czas stawiając na przesadę.  Mogliby wymyślić, coś innego, ciut świeższego, oryginalniejszego…

    No dobrze, jedno muszę oddać Ptasi – jej aspołeczność to całkiem niezłe posunięcie. Jaka aspołeczność? Otóż pani Piórek jest wobec wnuczki ciut nadopiekuńcza i mała wyraźnie nie miała okazji poznać wielu rówieśników. Nigdy nie jadła burgera, nie potrafi kłamać, a siostrzeńcy Donalda z miejsca stają się jej najlepszymi i prawdopodobnie jedynymi przyjaciółmi. Z tego ostatniego jest zachwycona, jako że ma małą obsesję na punkcie ich rodziny, a Donald jest dla niej swego rodzaju idolem.

    Co można jeszcze powiedzieć o serialu? Z mojej strony dużo dobrego. Szczególnie spodobał mi się nie zawsze grzeczny (kłamanie dowodem odpowiedzialności – cud, miód i orzeszki), czasem autoironiczny humor przeplatany z dziesiątkami nawiązań do innych produkcji. Do tego wartka akcja (na początku może nawet ciut zbyt wartka), która nie pozwala się nudzić. Wszystko razem sprawia, że nowym Kaczym Opowieścią wychodzę naprzeciw krzycząc „Tak!” i czekając na nowe odcinki, a te raczej szybko się nie pojawią… Niestety.

       

    Jestem 30stolatką na kreskówkowym głodzie. Zastrzelcie mnie.

Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In

Katy Towell „Skary Childrin and the Carousel of Sorrow” – recenzja

    „Przerażajonce Dziećaki i Karusela Smutku” tak mniej-więcej brzmiałby tytuł książki, gdyby ktoś ją raczył przetłumaczyć na polski, bo o książce dziś mowa. Niestety dranie z wydawnictw nie chcieli... Ale do rzeczy. „Przerażajonce Dzieciaki…” to wydana parę lat temu powieść dla dzieci młodej pisarki, hodowczyni owadożernych roślinek i youtuberki Katy Towell. Już od dawna miałam ją na radarze, bo chociaż samych dzieci nie lubię, to opowieści z ich perspektywy i owszem, szczególnie takie utrzymane w klimacie mrocznej baśni. Dlaczego więc przeczytałam dopiero teraz? No cóż, bariera językowa. W prawdzie czytanie i słuchanie po angielsku to dla mnie żadne wyzwanie, jednak są słówka, których się nie zna np.: „mącznik” i trzeba wtedy zerkać do słownika, a to ciut psuje klimat. Jednak mimo tego, gdy już się przełamałam, książka wessała mnie jak dobrze namoczone bagno.
    Dobrze, to może przejdziemy do tematu głównego, o czym jest u diaska ta książka, oprócz tego, że o dzieciach i tajemniczej karuzeli? Hm, żeby odpowiedzieć na to pytanie pierw trzeba powiedzieć parę słów o miejscu akcji…
    … o niegdyś pięknym, a obecnie przeklętym miasteczku  Widowsburry. Miejscu szczęśliwym, pełnym cudownych klombów, niezwykłych kwiatów, szczęśliwych dzieci i uprzejmych ludzi, gdzie co roku na wielką, wiosenna paradę ściągały tłumy turystów… Do czasu Wielkiej Burzy, która zapoczątkowała Klątwę. Niebo przykryła nigdy nierozstępująca się warstwa grubych chmur, dni stały się szare i zimne, a z mroku wypełzły (a także wyleciały, wyszły i wykuśtykały) rzeczy przerażające. Duchy, wampiry, upiory… Mieszkańcy Widowsburry przestali ufać obcym, z których każdy mógł się okazać Złem, a także sobie nawzajem. Nad okolicą zawisła atmosfera strachu, smutku i paranoi.
    Właśnie w tym mieście, w Szkole dla Dziewcząt Madame Gertrudy, poznajemy trzy główne bohaterki, dziewczęta stosunkowo obce w mieście, a do tego dziwaczne. Beatrice Alfred, wybitnie inteligentną siedmiolatkę i widzące duchy wszelkiego stworzenia medium. Nadnaturalnie silną właścicielkę burzy splątanych włosów, Maggie Borland, o której krąży plotka jakoby w poprzedniej szkole wypchnęła nauczyciela przez okno. No i oczywiście szpiczastouchą Adelaide Foss, niezwykle szybką, słyszącą rzeczy nie do usłyszenia i mającą iście psi węch, przez co jest powszechnie uważana za wilkołaka. Rzecz jasna żadna z nich nie ma łatwego życia. Ani koleżanki, ani nawet nauczyciele nie pałają do nich sympatią. Jednak, pewnego dnia, zjawia się ktoś, kto okazuje im trochę serca – nowa bibliotekarka, którą dziewczęta z miejsca zaczynają lubić jak nikogo przedtem. Niestety kobieta znika bez śladu, a nasze bohaterki – jak to bywa w tego typu opowieściach – postanawiają ją odnaleźć, w czym pomocny okazuje się niejaki Steffen, syn kucharza pobliskie Szkoły dla Chłopców i domorosły wynalazca. Jak pokazują późniejsze wydarzenia, zniknięcie bibliotekarki to zaledwie czubek góry lodowej, a życie wszystkich mieszkańców Widowsburry jest w niebezpieczeństwie.
    Tak, mamy dziwaczne, odrzucone przez otoczenie dzieciaki, zaginioną bibliotekarkę, „misję” i zagrażające wszystkim niebezpieczeństwo. Wygląda na typową opowieść o małych bohaterach? Owszem. Jest typową opowieścią o małych bohaterach? Nie. Dlaczego? No cóż, jest parę powodów.
    Po pierwsze dzieci nie tworzą zgranej paczki, nie od początku. Mało tego. Niezbyt sobie ufają, a Adelaide, najgłówniejsza z głównych bohaterek, rozpaczliwie chce się dopasować do otoczenia. Nie są też odważne, nie w taki sposób w jaki byli chociażby bohaterowie „Harry’ego Pottera”. Niejednokrotnie nękają je wątpliwości, mimo swoich „mocy” pozwalają się dręczyć innym, boją się konsekwencji swoich działań, bywają naiwne, a czasem nawet głupie. Zostają bohaterami tylko dla tego, bo nie ma nikogo innego, kto mógłby je w tym wyręczyć. Robią to, co jest konieczne, a nawet wtedy nie działają stuprocentowo pewnie.
    Kolejną rzeczą jest to, że w historii tak na prawdę nie ma Złego Gościa. Oczywiście ktoś odgrywa jego rolę, jednak nie do końca jest zły. Nie tak naprawdę. Jednak o ile Złego nie ma, o tyle Zło jest. To prawdziwe, ludzkie. Zło popychające ludzi do tego, by dręczyli siebie nawzajem, palce prześmiewców wytykające bogu ducha winnych ludzi, dlatego tylko, że są nieco inni. Zło wynikające w większej mierze z bezmyślności i wpisanego w nasza naturę okrucieństwa. Z pragnienia dopasowania się do grupy i atakowania, każdego, kto do niej nie należy. Społecznego odrzucenia, rodzącego frustrację, gniew, samotność i rozpacz. Poczucia głębokiej niesprawiedliwości, rosnącego do monstrualnych rozmiarów, zaprawionego chęcią odwetu, które może zmienić prawie każdego w coś złego. Okrutniejszego i bardziej bezwzględnego niż jego prześladowcy. W coś pragnącego, aby cały świat odpowiedział za jego krzywdy. Bo prawie każdy potwór był kiedyś człowiekiem, człowiekiem, którego inni ludzie zmielili w potwora.
    Ponure, ale ważne prawdy, mnóstwo elementów grozy, przy których mniejsze lub co wrażliwsze dzieci mogą wymięknąć i zwycięstwo, po którym nie słychać fanfar, nie ma dziękczynnej uczty ani nawet poklepywania po plecach, tylko zmiana – niewielka, ale znacząca. Razem tworzy to niezwykłą, wciągająca historie, którą śledzi się z niejakim napięciem i ciekawością. Mroczną baśń, a zarazem niezwykle żywą powieść przygodową, godną polecenia wszystkim: młodszym (przynajmniej tym nie bojącym się nocnych strachów) i dorosłym. Książka naprawdę zasługuje na piątkę z dużym plusem. Tak dużym, że powinno się na nim dać ukrzyżować nasze wydawnictwa, za nie przetłumaczenie i nie wydanie jej na rynku polskim. Oby was karuzela pożarła leniwe niemoty!
        A na koniec pozwolę sobie polecić kanał Katy Towell i parę filmików spod jej ręki, które szczególnie lubię. Pani jest bardzo utalentowana i z pewnością zasługuje na uwagę. Miłego czytania i oglądania, a ja tym czasem popoluje sobie na „Charlie and the Grandmothers” tejże autorki ;)

     

    Kanał: www.youtube.com/user/katytowel…

    Oficjalna zapowiedź książki: www.youtube.com/watch?v=MwWiL9…

    Film 1: www.youtube.com/watch?v=ERbjhy…

    Film 2: www.youtube.com/watch?v=fEh5lW…

             

    Film/adiobook(?) 3: www.youtube.com/watch?v=Jnlmxh…

Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In

    Z racji tymczasowego (miejmy nadzieję) bezrobocia mam trochę czasu i zabrałam się za gry. Na ruszt wzięłam min. pięcioczęściową serię oldschoolowych gierek przygodowych point’n’click z cyklu Blackwell. Właściwie to lepiej byłoby napisać BARDZO oldschoolowych, bo posiadających pikselową grafikę. Jednak czy to przeszkadza? Mnie nie. No ale może od początku.
    Seria Blackwell jest brnącą w zjawiska paranormalne przygodą detektywistyczną. Wcielamy się w niej w rudowłosą Rosangelę Blackwell, mieszkankę Nowego Jorku i absolwentkę dziennikarstwa pisującą do lokalnej gazety, która pewnego dnia odkrywa, że jest medium. Ów dar objawia się niedługo po śmierci jej szalonej ciotki, Lauren. W jaki sposób? Niezbyt subtelny. Otóż odwiedza ją jej osobisty przewodnik duchowy, niejaki Joey, z którym odtąd jest połączona na dobre złe czy tego chce czy nie. Jednak to nie wszystko. Do problemów biednej Rosy dołączają też rodzinna klątwa, tajemnicze śmierci, dziwne stowarzyszenie i wiele innych.
    Jak widać z akapitu wyżej, pomysł na historię jest dość prosty i niezbyt oryginalny. Podobne idee widywało się już w wielu filmach, gracz czy serialach telewizyjnych jak chociażby „Randal i duch Hopkirka”. Jednak odgrzane kotlety też potrafią być smaczne, co gierka udowadnia. Fabuła jest dobrze prowadzona, unika typowych dla takich historii banałów, ale też nie popada w przesadę. Każda z pięciu części posiada wprowadzenie, rozwinięcie i zakończenie, a także jest fragmentem dłuższej, logicznie prowadzonej opowieści. Jednak najważniejsze w tym wszystkim są powiązania. Połączenia pomiędzy zdarzeniami i osobami, tajemnice, nieznane związki przyczynowo-skutkowe, fragmenty przeszłości, które powoli ujawniają się wraz z każdą, kolejną częścią. Właśnie ta sieć związków oraz to jak ją przedstawiono jest jedną z najmocniejszych stron serii. Druga to dialogi i komentarze – niejednokrotnie zabawne, czasem dramatyczne, a co najważniejsze naturalne zarówno pod względem treści jak i brzmienia. Aktorzy głosowi odwalili naprawdę kawał dobrej roboty.
    Jako, że to opowieść detektywistyczna, a do tego przygotówka niejednokrotnie musimy rozwiązywać różnego rodzaju zagadki i łamigłówki, aby Rosa i Joey mogli ruszyć  miejsca. Zwykle są one logiczne, chociaż niekoniecznie łatwe, co jest sporą zaletą. Niestety i tu zdarzają się „kwiatki”, bo czasem, próbując rozwikłać jakiś problem, naprawdę można dostać szału. Otóż jednym z problemów jest poniekąd pikselowa grafika. Jako-taka w odbiorze gry nie przeszkadza, ale czasem trudno zidentyfikować jakiś obiekt na pierwszy rzut oka i powiązać go z zagadką. Innym razem trzeba przeprowadzić dialog w konkretny sposób, aby postać otrzymała wskazówkę lub sprawdzać coś w każdej z możliwych lokalizacji, co jest uciążliwe.
    A propos lokalizacji, wiąże się z nimi jedna rzecz, która mnie ciupkę poirytowała, dość częsta we wszystkich przygotówkach. Mianowicie chodzi mi o amnezję czy też nieskończoną cierpliwość postaci pobocznych. Żadna nie robi problemu z tego, że już tysięczny raz pytamy ją o to samo, że po raz miliardowy wchodzimy do jej mieszkania i to najczęściej w przeciągu dwóch, trzech godzin. W serii Blackwell rzuca się to szczególnie w oczy, bo wraz z Rosangellą i Joey’m zwiedzamy cały Nowy Jork. Gdybyśmy, dajmy na to, w kółko biegali po szpitalu i co chwilę wchodzili do innego pokoju dałoby się to przeżyć – w końcu to jedna lokalizacja – ale ciągłe kursowanie z jednego końca miasta na drugi? Nie, to troszeczkę za dużo.
    Czy coś jeszcze denerwowało? Hm, chyba nie. Na pewno nie denerwowała grafika, chociaż pikselowe postacie zwykle odrzucają od ekranu. Dlaczego? Po pierwsze lokacje, budynki etc, chociaż złożone z „klocuszków” przedstawiono całkiem nieźle. Po drugie zastosowano sprytny, chociaż nierzadki trik z portretami postaci. Otóż przy każdym dialogu w rogach ekranu pojawiają się duże, ruchome portrety postaci. Oczywiście i te są pikselowe, ale ich złożoność powoduje, że nie wyglądają brzydko, no i doskonale oddają mimikę postaci. Wiele razy, kiedy po jakimś złośliwym tekście Joey uśmiechał się bezczelnie, żałowałam biednej Rosy, że ta nie może go tak od serca trzasnąć.
    Coś jeszcze? Hm… Sterowanie łatwe do ogarnięcia, bazujące głównie na myszce. Muzyka… Ach muzyka. Pogrywające w tle jazowe kawałki z pewnością mogą przyciągnąć do monitorów wielu melomanów, szczególnie wielbicieli gatunku. Zresztą udźwiękowienie całej gry zasługuje na dużą piątkę. Rzeczy, ludzie i muzyka – wszystko brzmi jak powinno i kiedy powinno.
    Reasumując: pięcioczęściowa seria Blackwell nie jest niczym nowym ani odkrywczym, raczej produktem bazującym na sprawdzonych rozwiązaniach, które zostały muśnięte powiewem świeżości. Nie ma w tym nic złego. Dzięki owym sprawdzonym rozwiązaniom spędziłam bardzo przyjemnie dwa popołudnia. Posługując się szkolną skalą ocen daję grze czwórkę z ogromniastym plusem i gorąco polecam ją wszystkim fanom przygotówek.

Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In

    Ostatnio, buszując po Internetach natknęłam się na nieznany sobie film animowany o intrygującym tytule „Felidae”. Jako, że swego czasu miałam styczność z biologią, a co ważniejsze z różnego rodzaju systematykami, nie tylko w języku polskim, poznałam to słowo. Otóż felidae oznacza ni mniej, ni więcej koty. Jednak skąd naukowa nazwa w tytule animacji, z których większość jest kojarzona z produkcjami dla dzieci?
    Po krótkich poszukiwaniach okazało się, że – tak jak się domyślałam – film produkcją dla dzieci nie jest. „Felidae”. To niemiecka animacja z 1994 roku opisana przez Filmweb jako kryminał. Zaintrygowana postanowiłam ją obejrzeć.
    „Felidae” to historia o kotach, jak sama nazwa wskazuje, a do tego opowiedziana z kociej perspektywy. Rezolutny i inteligentny kocur imieniem Francis, ze względu na pewną nieporadność życiową swojego właściciela został po raz kolejny zmuszony do przeprowadzki. Niestety nowe miejsce niezbyt przypada mu do gustu. Dom jest w opłakanym stanie, a w dodatku trąci zapachem medykamentów. Jakby tego było mało, nasz bohater już pierwszego dnia natyka się na zwłoki jednego ze swych kocich braci. Szybko okazuje się, że w okolicy grasuje koci seryjny morderca. Same morderstwa są znów bardzo zagadkowe, mające coś wspólnego z kocią sektą, teorią ewolucji i prowadzonymi przez ludzi eksperymentami. Nieustraszony kocur podejmuje się schwytania sprawcy, w czym pomagają mu nowo poznani przyjaciele, między innymi bezpański kocur Sinobrody.
    Fabuła jest dość dobrze utkana, zakrawająca nieco na stare hollywoodzkie kryminały z detektywem w prochowcu w roli głównej, ale mniej oklepana. Jej siłą to różnorodność charakterów głównych bohaterów, satysfakcjonująca, chociaż dla miłośnika gatunku ciut przewidywalna intryga i właśnie kocia perspektywa. Ta znów tyczy każdego elementu codziennego kociego życia: jedzenia, znajomości, rywalizacji, znaczenia terenu, a nawet… Seksu. O tak, koty nieraz wspominają o rozmnażaniu, erotycznym pobudzeniu, jest nawet scena „romantyczna”. Jednak to nie razi. Nie, bo wszystko jest pokazane właśnie ze zwierzęcej, na swój sposób niewinnej perspektywy. To co razi, to nadmierna inteligencja zwierząt.
    Żyjące u boku ludzi koty. Inteligentniejsze niż na to wyglądają, potrafiące czytać, mówić, a nawet korzystać z komputera, tyle, że kryjące swe talenty. Trochę tego za dużo. Gdyby to była bajeczka dla dzieci, mogłabym przełknąć ten zabieg, ale nie w tym wypadku. Nie w zestawieniu z niezwykle realistycznym przedstawieniem wszystkiego innego. Realistycznym, a czasem wręcz brutalnym.
    Otóż „Felidae” to nie film dla osób szczególnie wrażliwych. Dla mnie brutalizm i realistyczność poszczególnych scen był wielką zaletą, ale kiedy zastanawiając się nad obejrzeniem szukałam opinii na temat filmu przeczytałam; „to jedyna kreskówka, na której się porzygałam”. Kocie zwłoki, cierpienie poddawanych eksperymentom zwierząt czy walki, wszystko przedstawiono realistycznie, chociaż – przynajmniej dla mnie – kreska rodem z Disney’a wszystko tonuje, na tyle, aby nie było odstręczające. Jednakże nie każdy widząc jak jeden kot wypruwa drugiemu flaki, będzie czuł się dobrze czy to animacja, czy nie. Dlatego ostrzegam, żeby przed obejrzeniem zastanowić się chwilę.
    A tak, właśnie, kreska i inne kwestie techniczne. Generalnie animacja jest bardzo przyjemna w odbiorze. Koty (a przynajmniej ich większość) przypominają koty, poruszają się naturalnie, wszystko wygląda tak jak powinno. Oczywiście wszystko poprawiłby nieco głębsze światłocienie i inne zabiegi, ale pamiętajmy, kiedy i gdzie film wydano. W 1994 nie posiadano techniki, która pozwoliłaby szybko i tanio nanieść rozmaite „smaczki”, a  wątpię, żeby niemieckie studio posiadało budżet jak wytwórnia Disney’a. Jednak są rzeczy, które mnie zirytowały, bo świadczyły o pewnej niechlujności, a czasem wręcz lenistwie animatorów. Zarzuty są dwa. Po pierwsze oczy kotów. Same koty wyglądają dość naturalnie, więc i takie powinny być ich ślepia. Niestety w 99% przypadków rysowano je w postaci okrągłej tęczówki z nieco grubszą, pionową kreską w roli źrenicy, dając upust stereotypom i irytując wszystkich właścicieli kotów (dla osób niezorientowanych – kocia źrenica ma postać kreski tylko wtedy, gdy na oko pada mocne światło). Po drugie tworzenie klonów. Wszystkie koty nie będące bardziej znaczącymi w historii postaciami przedstawiono wręcz identycznie: przeciętnej budowy i brązowawe. Ok, byłabym w stanie zrozumieć braku deseni etc, ale dodatnie do kolekcji innych wariantów barwnych, byłoby dużym plusem. Niestety rysownicy umyli łapki od dodatkowej roboty. Widać całą swoją inwencję zainwestowali w jeden ze snów Francisa.
    Sen z panem Mendle w roli głównej. Nieco upiorny, a zarazem poetycki… A dla osób szczególnie wrażliwych mogący zaowocować koszmarami. Tu, chociaż ferii barw  nie ma, a wszędzie dominuje czerń, nie mogę nic złego powiedzieć na panów siedzących przy stołach kreślarskich. Zresztą wszystkie, kocie sny narysowano bardzo ładnie. Za to duży plus dla twórców.
    Reasumując: „Felidae”, może nie jest dziełem powalającym, ale z cała pewnością interesującym i wartym uwagi. Miejscami dziwne, pozostawiające lekki niedosyt, ale gwarantujące doświadczenie czegoś innego. Wzięcie udziału w niezwykłym, bo kocim śledztwie i zerknięcie na świat z perspektywy czworonogów i to w wersji nie osłodzonej Disney’owskim lukrem.

Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Featured

TO 2017 - recenzja i... by MadameMacabre87, journal

'Kacze opowiesci' 2017: pierwszy odcinek, wrazenia by MadameMacabre87, journal

Skary Childrin and the Carousel of Sorrow by MadameMacabre87, journal

The Blackwell Series: recenzja by MadameMacabre87, journal

Recenzja: Felidae czyli kocie Purpurowe Rzeki by MadameMacabre87, journal